Clooney w chmurach.

Ostatnio, gdzie byśmy się nie ruszyli trafiamy na Clooneya. Będąc w Paryżu wybraliśmy się do miszlenowskiej (niepotrzebnie kojarzy się z oponami i to kobietom!) restauracji la Table Joela Robuchona.

Clooneya niestety nie zastaliśmy;-) Pewno zdążył już wyjść z restauracji i polecieć do Londynu, aby znowu kogoś zwolnić, jak w filmie, który dopiero co debiutował na Camerimage.

Wieczorem Clooney wpada z chłopakami zwykle do l'Atelier. Do piwnicy czyli la Cave pewno też czasami zajrzy by uzupełnić zapasy. Wszystkie miejsca firmuje Joel Robuchon, to ten od ziemniaka, o którym będzie jeszcze mowa. Bohater główny!
Wracając do miszlenowskich rozetek, to już kiedyś do nich się przymierzałem. Lucas Carton i jego sommelierska karta win i specjalnie dobranych do nich potraw kusiła, a Deo namawiał, ale wtedy jeszcze udało oprzeć mi się pokusie sprawdzenia na wasnej skórze ile warte są te rozetki, po odebraniu których szefowie kuchni popełniają samobójstwa. Tym razem degustacja Domaine Romanne Coni rozbudziła apetyt i zawróciła w głowie tak, że aż mi się w głowie poprzewracało. Zapomnieliśmy o zegarku i biżuterii zastawionych w lombardzie. Ruszyliśmy śmiało zderzyć się z legendą.

Wpadliśmy wieczorem. Piszę tak jakbyśmy co wieczór wpadali. A tak naprawdę to rezerwację zrobiliśmy już w południe, a przygotowywaliśmy się cały wieczór. Ja ćwiczyłem krok, Sstarlet nic nie musiała trenować. Gdy dotarliśmy, lokal był już pełny. Złoto ocieka po ścianach, stylowa czerń uzupełnia kompozycję. Muzyki niet, a szkoda. Obok sami anglosasi. Możemy poćwiczyć akcent angielski jak i amerykańscy, do woli. Amerykanie zachwycają się ziemniakiem. Podobno najlepszy jaki kiedykolwiek jedli w życiu My już tam wiemy, co najlepiej z ziemniaków wychodzi. A jednak się myliliśmy. Doczytaliśmy, że rzeczywiście ten ziemniak to cud miód. Na nim Joel karierę w Paryżu zrobił. Bez ziemniaków jednak można się obejść. Tym razem, że już po chwili wparowała pierwsza, do tego darmowa przystawka. Pasztet z gęsich wątóbek, porto i na wierzch mus z parmezanu. Pycha! Warto samemu poeksperymentować w kuchni i coś podobnego wysmażyć.

Główne potrawy były smaczne, choć bez zachwytów. Towarzystwo Marsanne od Cuillerona wyborne, choć baliśmy się nieco braku kwasowości, która okazał się zwyczajnie zbędna. Sporo charakteru, wino dobre do jadła jak i solo. No i wbrew nazwisku szefa nie było korkowe.

Jako danie główne wybraliśmy jakąś rybę (może doradę?) i cielęcinę. Dorada delikatna i smaczna. Do tego soczewica w sosie winnym. Angielka obok zimna jak ryba, no bo przecież nie jak soczewica. Nasza dorada (a może to był jakiś dorsz, w każdym razie cod fish) na szczęście gorąca.

Lepsza niż cielęcina w wersji bien cuit, czyli niby, że dogotowanej, szkoda, że przy okazji ciut im wyschła. Posmak sojowy i szafranowy, na słodkawo i przyprawowo, ja tam lubię takie klimaty. Ziemia się jednak nie zatrzęsła. Porcje małe, degustacyjne, choć można zaszaleć i zamówić pełną wersję. Angielka obok zaczęła robić się nerwowa, a może była taka od samego początku.

Na deser przytłuste babeczki, Amerykanki przy stoliku obok przyglądały się nam (a może babeczkom?) z rosnącą uwagą. Czekoladki lepsze nieco, choć nieciekawe.

A do tego zamiast kawy na koniec, z głupoty i rozpasania sięgnęliśmy po 20 letnie tawny od Novala. Zupełnie niepotrzebnie. Za ciepłe, powinniśmy byli je reklamować. No ale nie można ciągle walczyć z systemem, warto czasem odetchnąć...

No cóż do la Table pewno nie wrócimy, ale do kartonowego Łukasza bym się przeszedł...

Przy okazji aktorzy i gwiazdy na Sstarwines.pl, sstaring:
Carla Bruni 1
Penelope Cruz 1 2 3
Hugh Grant 1
Mia Farrow 1 2
Kalina Jędrusik 1
Scarlett Johanson 1 2
Angelina Jolie 1
Nicole Kidmann 1
Anna Mucha 1
Meryl Streep 1

Zapraszam do dodawania kolejnych... w komentarzach!

Comments

Michelin

Zabawny zbieg okoliczności. Wczoraj na kanale Kuchnia.tv oglądałem jeden z filmów pokazywanych na ubiegłorocznym Food Film Fest. Żałuję, że w samej imprezie nie uczestniczyłem, bo zdaje się że to fajne wydarzenie. Jednak wracając do filmu. To był duński dokument pt. Smakując północ (Looking North for a gastronomic revolution). W skrócie chodziło o to, że szef jednej z miszelinowych restauracji w Kopenhadze, zaprosił kilkunastu innych szefów miszelinowych knajp z całego świata, żeby wspólnie przygotować obiad i kolację. Nie byłoby może w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że składniki wszystkich dań mogły pochodzić wyłącznie ze Skandynawii, których (przynajmniej tak deklarowali) niektórzy uczestnicy tego projektu nie widzieli nigdy na oczy. Film miał wymiar stricte promocyjny, czego nikt zresztą nie ukrywał. Chodziło o to żeby przedstawić Skandynawię jako ważny punkt na mapie świata sztuki kulinarnej (obok Nowego Jorku, Paryża, Londynu czy nawet San Sebastian, do którego bardzo chciałbym kiedyś pojechać), gdzie szefowie kuchni są kreatywni, otwarci, nowocześni, wyznaczający trendy.

Refleksje miałem dwie (tylko:). Pierwsza, dość banalna, opowiedziana po części już dawno temu choćby przez de Funes w komedii „Skrzydełko czy nóżka”. Autor duńskiego dokumentu jak mantrę powtarzał, że uwielbia proste jedzenie, zrobione ze świeżych składników, które pochodzą z miejsca (kraju, regionu etc.), gdzie przygotowany został posiłek (oczywiście w opozycji do fast-foodu, braku szacunku do jedzenia etc.). Podczas gdy żeby dostąpić możliwości spróbowania tego co lokalne, autentyczne, prawdziwe każdy z uczestników filmowanego przyjęcia musiał zapłacić, bagatela, 1600 euro. Tu znajduje finał ten absurd. Zresztą bardzo często podobnie jest z winem:)

Druga, to taka, że oczywiście sam chętnie wziąłbym udział w takiej imprezie:) Oczywiście jako gość, a nie jako szef kuchni, chociaż w domu to przecież ja jestem szefem! (przynajmniej tak mi się wydaje:). A tak bardziej serio, to kiedyś bardzo chciałbym spróbować takiej kuchni. Od razu jednak opadają mnie wątpliwości (nie tylko finansowe; pod stołem, jak zwykle, liczę pieniądze...). Czy byłbym w stanie docenić kunszt takich ludzi? Jakość tego co dostałem na talerzu? Odczytać co poeta miał na myśli? Czy mi, któremu największą frajdę sprawia talerz knoblauchsuppe w wytartym austriackim gasthofie czy wiadro pełne cozze w brudnym porcie w Pizzo (nie mówiąc już o tym co dobre, bo nasze:), mogłoby smakować to wielkie-małe coś, co dostałbym w miszelinowej knajpie? Tu mała dygresja. W jednym z dań pokazanych w filmie, dodano śmietanę, która wyglądała jak kawior, bo wcześniej poddano ją obróbce w ciekłym azocie. Zabawnie to wyglądało.
Może to jak z czymkolwiek innym? Na przykład jak z winem. Może dopiero po spróbowaniu 10 tysięcy etykiet możemy odważyć się i powiedzieć sobie (byle nie głośno:), że cokolwiek o winie wiemy? W przypadku restauracji z gwiazdkami Michelina, musiałbym w takiej sytuacji liczyć na inwestora z zewnątrz, bo inaczej zakończyłbym żywot postępowaniem upadłościowym. I dlatego nie wiem czy się wybiorę. Choć przecież Kopenhaga nie leży na końcu świata, a ponoć ma już 10 restauracji wyróżnionych przez ten znamienity przewodnik kulinarny.

PS. W filmie wystąpił przez moment sommelier. Posługiwał się okrągłymi komunałami (tak to jest jak się mówi o winie:) i pokazywał butelki, które wybrał. Etykiety migały jednak bardzo szybko i nie wiem w końcu czym popijali te posiłki za 1600 euro. Zapamiętałem tylko butelkę Quinta Sardonia od Petera Sissecka. No ale to też Duńczyk, więc jakoś mnie to nie dziwi, bo to oczywiście układ...

Miejscowi i przyjezdni

Zwykle sami jak Rurale wybieramy miejsca gdzie jadają miejscowi. Tym bardziej byliśmy przerażeni anglosaską komitywą w la Table... tym bardziej, że żaden facet to ni był Clooney;) A jak jeszcze zachwycali się ziemniakiem i to do tego w wersji puree! U nas w byle góralskiej knajpie podają przecież pysznego ziemniaka w mundurku w sosie czosnkowym, a do tego nikt na niego wcześniej nie siada:) No ale nie próbowaliśmy więc nie ma co się czepiać mundurka, waląc na oślep steretypowym Jankesem czy Angolem, dla którego byle lepsza frytka jest pyszna.

W swoje degustatorskie możliwości często wątpię, choć częściej z właściwą mi butą feruję wyroki, dlatego degustowanie w towarzystwie Sstarlet sprwadza mnie na ziemię. Ona, która z wiejskiej tradycji rodzinnej wyniosła haut cuisine nie osiągalną dla większości domostw i restauracji (przepiórki, dziczyzna, baranina jej już dawno się przejadły), a o czym mogłem się przekonać jak co roku odwiedzając w święta jej rodziców. Dlatego próbowanie potraw w jej obecności jest dla mnie największą przyjemnością, a jej słowa wyrocznią!

Nawiązując do tematu, który poruszył Rurale. Pytania czy będziemy w stanie docenić to co próbujemy. To odpowiedź na to pytanie znalazłem podczas ostatniej degustacji DRC. Raczej nie! Większość z normalnych osób nie wiedząc, że to DRC poprosiła by o nalanie jakiegoś normalnego wina, narzekałaby na brak ciała, nawet jak na Pinota. Ci co spróbowali ciut więcej win, jak ja np., zatrzymałaby się na poziomie wskazania na pewne wady i niedociągnięcia. (Piszą, że kwiaty, dla mnie czasem one były nieco plastikowe.) Fakt, że te wady dostrzegła uznałaby ona za powód do chluby i dalej by nie poszła. W końcu jak pisał MdCC tak miło i po polsku jest dokopać wielkiemu;) Z drugiej jednak strony wina DRC miały urok niewątpliwy i szczerość oraz skromność Auberta de Villaine przez nie przemawiała. Podane do stału to one znikałyby najszybciej, nie wątpię, bo zwyczajnie smaczne były niesłychanie. No właśnie smaczne, ale idąc do restauracji za 200E czy na degustację za 400E chcielibyśmy się zapaść pod ziemię, najlepiej ze stolikiem, przeżyć oświecenie, po którym ruszymy do Tybetu... niestety w przypadku la Table i DRC miało to miejsce tylko przez chwilę... przy darmowej przystawce! Szkoda. Ale doświadczenia... bezcenne;)

A kto tak naprawdę stoi za świetną kuchnią czasami może nas zaskoczyć.