Wina kanadyjskie, przystanek Banff.

Po przybyciu do Banff (Alberta, Canada, maxi star rusza na łowy) przespałem się cztery godzinki i ruszyłem w góry. Co pomiędzy wiecie ze SW. Przypomnę, że przygodnie napotkani muzycy mnie dobrym bordoszczakiem od Gruaud Larose podjęli, co się zowie Ossoyos i klasyką z Okanagan Valley czyli winem z Mission Hill, na Pinota Szarego, jak Gandalfa akurat trafiło. Wcześniej testowałem w powietrzu różnicę między Lufthansą i Air Canada z korzyścią dla tej pierwszej.

ban01.JPG

Wracając do dnia pierwszego to najważniejsze że przeżyłem te góry. Wolno szedłem ale konsekwentnie, 6 godz up + 6 godz. down.
Tuż przed szczytem wyprzedziła mnie Kanadajka, dzięki niej w ogóle wszedłem, bo walczyłem, w stylu kobiety mnie biją;-)
Jej zajęło to tylok 2:30 up. Człowiek maszyna, jak Uhli Steck na Eigerze, co go w samolocie oglądałem i GP linkował na SW.
U mnie już nie ta forma, ale i tak się cieszyłem, że dałem radę 1.5 km przewyższenia, jak u nas na Rysach. A przecież jadąc tam obawiałem się czy dam radę.

ban02.JPG

Ostatnio miałem z kolanami kłopoty, a tu poprawa jakaś, więc jeszcze mogę, nie umarłem, dylu, dylu, dylu.
Ale bałem się, co zawsze mnie jakoś dziwi, choć już kiedyś na Rysach też jak tylko wszedłem to myślałem jedynie o tym jak ja zejdę:-)
Po drodze dzika róża z Alberta, a może coś innego, inna niż nasza. Zapachy: jesion, znaczy jesiono-klon u nas, a u nich klon chyba, ale iglaste były, no ale pachniało. Potem czymś jak bazylia, a może mięta, eukaliptus, sam już nie wiem co to było. W końcu zwierz, jak w ZOO, niekoniecznie wrocławskim. Tu się trochę przestraszyłem.

ban03.JPG

Dzwonka na niedźwiedzia nie miałem, hałosować tak nie umiałem jak pewna grupa, co też dzwonki nie wiadomo po co miała, jak hałas i bez dzwonków robiła niemiłosierny. Są do wyboru jeszcze łoś w czasie rui (już jest fajnie) i kugar, czyli taki duży kot, co go nie można za bardzo pogłaskać. W międzyczasie zamiast męczyć kanadyjskie Pinot Gris (lepsze od Mission Hill z Okanagan i gorsze od O'Reillys z British Columbia) i bordoszczaki (fajne od Ossoyos Laroze, choć beczkowe, ale w ryzach), na piwa się przerzuciłem (Wheat Ale od Grasshoeppers ale nie Zurich z Calgary, szampańska zabawa, ale bez cukru i Pilsner Pounder Hound z pobliskiego Canmore, gdzie grań Mount Rundle się kończy, a gdzie nie doszedłem, ale piwo spoko, bez obciachu).

ban04.JPG

Dzień wolny, niedziela, opatrywanie ran, celnie zadanych. Upadki zdarzają się w zejściach, gdy koncetracja już rozprężona. Można winne piwo, można wino z Włoch, Gaglioppo od Librandi, bo przecież Zina nie wezmę, wolałbym coś z Kanady. Na YouTubie zacząłem też oglądać co gorsze niedźwiedź czy kugar, walki między tymi i innymi gatunkami, wciągające jak Gaglioppo. O wypadkach na Mount Rundle zacząłem też czytać, dobrze, że tak późno. Przepaściście było, Dragon's Back jak nazwa wskazuje wąska dość grzęda i obcięta po obydwu stronach, jak polecisz to nie ma co zbierać, a kamyczków na płytach sporo, niepewny teren.

ban05.JPG

No ale nie poleciałem i kolejnego dnia testuję kanadyjskie czerwone w restauracji i Wine Barze Three Ravens, z małym powodzeniem. Utlenione choć soczyste Sonora Ranch od Mission Hill (Pinoty robią dobre, ale na poziomie Reserve, a nie stołówki), potem wynaturzony Merlot od Tinhorn's Creek (kiedyś piłem od nich dobrego Merlota) - dużo alkoholu, dojrzałośc nie do końca, wczoraj zaś Cumac Ridge, Cabernet Franc, starzony we wszystkich beczkach jakie mieli - francuskich i amerykańskich, słabo to wyszło i dość chaotycznie. Chyba przerzucę się na białe. Piwo ratuje sytuację. Dobrze, że jedzenie jest przynajmniej w porzo. No i na wieczór festiwal filmów górskich i nie tylko: Asgard Project, o zdobywaniu North Tower w Arktyce. Mogę tylko pomarzyć lub przypomnieć sobie śnieg na Grzbiecie Smoka.

ban06.JPG

Śnieg spadł następnego dnia, a może grad to był. Więc przerwa. Na kawę i zakupy. Kupuję wszystkie masła jakie można, z różnych orzechów, prawdziwe, gęste, także klonowe. Ciężko odkleić się od tego symbolu Kanady - w lesie pachnie, w sklepie się naprasza. Pod róznymi postaciami: łosoś w klonowej glazurze sobie pływa, ciasteczka z nadzieniem klonowym, cukierki, syrop i nawet wino klonowe z Nowej Szkocji. No i wina. Ciężki wybór. Poszedłem w ajsy, w sumie to ich specjalność więc nie będę kombinował. U Hindusa, bo oprócz Chińczyków i Australijczyków to dominująca to nacja. Jest też trochę Kanadyjczyków. Po zakupach czas na relaks, oczywiście po kolacji, gdzie serwują jerky chicken, jerky może być każdy i wszystko kwestia ostrych przypraw.

ban07.JPG

Było ostro momentami, ale to już się kończy. Czy dobrze? To się jeszcze okaże, bo lotnisko ponoć zamknięte w Warszawie. Podsumowania nadszedł czas. Jakie wina? Ano dużo alkoholowych się pojawiło, szczególnie czerwonych, gubią charakterstyczną dla nich świeżość czasem, szukają jednak, kombinują, to widać. Szczególnie jak Bordeaux tu zaczyna inwestować. Icewine trzyma się mocno, z wszystkich prawie odmian: Riesling i Vidal, Cabernet Franc i Merlot. Nawet ajsa do szampańskiego potrafią dodać, takie dosage niby. Z klonu nie tylko syrop, ale i coś na kształt wina robią. Ceny chyba lekko w górę poszły, ale wina dobrze się tu sprzedają, ciekawe czemu? Zamiast w sklepie specjalistycznym, gdzie turystycznie i drogo, tym razem kupiłem wina u Hindusa, zobaczymy.

Comments

Taste of Canada

W gazetce reklamowej Where in Rocky Mountains o winach też piszą. Na 155 stronie przy okazji Jasper Hot Shops, nie Springs, bo źródła spopularyzowały Banff raczej. Ci co je odkryli ogrodzili teren, przyjechały władze i własny płot postawiły, każdy kasując chętnych do kąpieli rzecz jasna. No dobrze o winach miało być a nie o SPA. Tak więc twierdzą, że kanadyjskie wina idą w parze z górską podróżą, czego nie potwierdzam. Pierwsze piwo wypacałem w drodze do Lake Agnes, drugie w drodze do Lake Louise, ale to może dlatego, że to piwa były, a nie wina Wink DJ (didżej?) Bowen z Jasper Liquor Store and Wine Cellar rekomenduje. Osoyoos Lake w British Columbia i wina z tamtych stron, o Gruaud Larose i ich inwestycji w tamtych stronach już pisałem, ambitne i drogie bordoszczaki tam trzepią, ale nie tylko oni, popularne to miejsce się stało, oczywiście w okolicy Okanagan Valley. Z tamtych stron Nk'Mip Cellars - pierwsza winnica aborygeńska jeśli chodzi o właścicieli jak i pracowników. W 2010 zmietli osiem nagród na New World International Wine Competition, pisałem o ich Chardonnay, poważna sprawa. Także z Okanagan Valley Sandhill Estates - połączenie ponoć terroir, pierwiastka ludzkiego, mikroklimatu, tak to zwykle piszą, ale Merlota zrobić potrafią, muszę przyznać. W Canadian Wine Awards wzięli pierwsze miejsce w białych i czerwonych, jako najlepsza winnica/winiarnia. W końcu z Ontario w okolicy Niagary, Wayne Gretzky (pamiętacie tego sławnego hokeistę? teraz Rooney żondzi!) odpalił swoją winiarnię i winnicę, część kasy z win idzie na młodych, a biednych hokeistów. Brawo Wayne!

Jasper Liquor Store & Wine Cellar

O sklepie tym, w którym nigdy nie byłem, ale chciałbym. Nie ze względu na to, że rodzina zarządza nim od 1946 (ciężkie początki), ani dlatego, że 1500 win, 400 piw i 150 single maltów mają, ani, że Niagara Reds, Okanagan Whites, whiskey i icewine, bo w końcu to nie nowina. Odwiedzić Jasper chciałbym, bo to niezwykłe miejsce na ziemi, po prostu góry przyzywają i dzicz, Wein-r mnie pewno zrozumie, a może jeszcze ktoś?