Dzień w Warszawie, Givenchy z Katmandu

W Warszawie bywam rzadko. Tak raz w miesiącu, przy okazji spotkań w Bziku Kulinarnym. Rzadko jest okazja odwiedzić jakieś inne miejsce. Tym razem była. Telefon do przyjaciela i już zmierzamy pewnym krokiem do polecanego przez niego lokalu.

DSC03227.JPG

Katmandu
Mekka himalaistów, skąd startują zdobywać szczyty, gdzie kwitnie handel, gdzie można posłuchać niesłychanych historii, pewno co drugiej o Yeti. Warszawiacy mają swoje Katmandu, opodal Mandali, na Wspólnej. Kucharz też z Mandali. Podobno u niego uczyła się większość warszawskich kucharzy zapatrzonych w Orient. Tyle legendy. Gotuje jednak dobrze, to trzeba przyznać. Wtedy w Mandali i teraz w Katmandu. Zamówiłem jagnięcinę z kozieradką, wiem jak smakuje wołowina, o kozieradce nadal nic nie wiem. Według kelnerki z Nepalu, wg właścicielki z Indonezji. Córka i matka, z Armenii. Fajne babki. Placek razowy z miętą do mało jagnięcej jagnięciny, smaczny po prostu. Do tego wino. Najpierw hiszpańskie za 8 zeta, niby słabizna, ale w kontekście ta lekka słodycz pomagała i piło się nawet nieźle. Potem Tsinandali, już lepiej, tylko ta cena 18 zeta za spory, co trzeba przyznać, kieliszek. Wytrawne, burgundzkie jakby, solo dobre, z jedzeniem lepiej sprawdzał się oscylujący na granicy dobrego smaku Hiszpan. Tanio. 50 zeta za suty posiłek z winem, to dobra, jak na Warszawę cena. Do tego 18 zeta za przydrogie Tsinandali i niestety 14-18 zeta to tam standard. Wina macedońskie, gruzińskie, hiszpańskie, francuskie nawet, nie wiadomo po co. Mają pojawić się także wina z pigwy, w fantazyjnych butelkach.

DSC03224.JPG

Givenchy
Gdy człowiek syty, może ruszyć do kawisty. A jak do kawisty to do Givenchy'ego. Pamiętał mnie mimo, że minęły już pewno z trzy lata od mojej wizyty w jego piwnicy. Wilcza. Atmosfera jednak zupełnie nie wilcza. Ocieplana przez Kasię oraz młodego Givenchy'ego, który póki co jeszcze nie próbuje, bo ma dopiero dwa miesiące. Czuję się tam jak w domu. Mimo, że przecież prawie tam nie bywam. Mało mnie obchodzą te wszystkie bioteorie, bardziej fascynuje człowiek. Mniej przywiązuję wagę do tego, że wina naturalne lepsze są, nieporównywalne niż przemysłowe, czy też, że zdrowe są niesłychanie. Bardziej chłonę tego rodzaju bon moty jak to, że na dnie wina samochodu nie znajdziemy. Filip bardzo ceni sobie niezależność, także krytyków winnych. Ale co tam. Nie zawsze się zgadzamy, ale wydaje się jakbyśmy nadawali na tych samych falach. Otwartość, gadulstwo, entuzjazm. Ciężko się nim nie zarazić. A tu nowina. Dziecko się dwa miesiące temu urodziło! Kasia niańczy je na zapleczu, a Phillippe już otwiera kolejne flaszki. To co, że kilka jest już otwartych. Ta już się nie nadaje, bo za długo otwarta. Nie dowierzam, sprawdzam. Ma rację. Niby nie utleniona. Korkowa wbrew temu co mówi też chyba nie. Ale jakiś kłopot z nią jest. Nowa bez skazy. Próbowałem oponować, że może spróbujmy tych co otworzone, ale z Filipem nie pogadasz. Znaczy pogadasz. Coraz lepiej mówi po polsku, ale odżywa jak może mówić w ojczystym języku. Czasem pomaga Kasia. Ona też da się lubić. Niestety czas nagli, pociąg odjeżdża. Łapię więc butelkę Astrolabe, bo przecież jutro w Bziku Kulinarnym degustować musujące będą, nie wiedząc jeszcze, że spożyję je w kameralnym, domowym gronie. Czas bowiem pożegnać Warszawę. Pewno na miesiąc.

DSC03235.JPG

Comments

Skala szaleństwa wg Rurale

Zacytuję wypowiedź Rurale z historycznego (czy pierwszego?) wpisu http://www.sstarwines.pl/wino6249 : Skala szaleństwa tego człowieka jest dla mnie niepojęta. Wciąż nie bardzo mogę zrozumieć jakie jest racjonalne wytłumaczenie tego, że monsieur Philippe siedzi w tej swojej suterenie na Wilczej i sprzedaje wina bio. Sądziłem, że na takie wybryki stać raczej zamożne społeczeństwa, konsumentów, w swej masie, wybrednych, znudzonych. Oczekujące wciąż nowych podniet, niespodzianek. Wiadomo nie od dziś, że polska średnia, daleka jest od takich wzorów. Tymczasem nasz drogi pan Givenchy trwa w tych swoich okopach i cały czas zaskakuje swoimi wyborami. Nie wiem, może ma miliony na koncie, ale miał widzenie i coś kazało pojawić w stolicy Rzplitej, żeby głosić manifest biodynamiczny. A może ma wyrzuty sumienia, bo jego dziadek nie chciał brać udziału w drole de guerre, tylko założył marynarkę, kupił paczkę gauloise'ów i poszedł do bistro napić się z kumplami. Naprawdę nie wiem. Faktem, natomiast jest, że pozostaje jedną z najdziwniejszych i intrygujących postaci zajmujących się winem na równinie mazowieckiej...@Givenchy

Katmandu i Piwnica

Katmandu to fajne miejsce. Wpadam tam w przerwie lunchowej (obiadowej). Smacznie, dość tanio, zwłaszcza w porównaniu z jakością i okolicą. Nigdy się nie naciąłem. Zwykle biorę coś menu lunchowego, a tam najczęściej kurczak i coś bezmięsnego. Biorę bezmięsne, jakoś te kurczaki z klatek mnie nie pociągają, ale to osobny temat. Placki świetne, ryż tez dobry. Nie jestem w stanie nic polecić, bo poziom jest równy. Ludzie mili. Nie trzeba długo czekać, w Mandali bywało, że czekałem 45 minut. Wina nigdy tam nie piłem, zasnąłbym w pracy. Lepiej nie ryzykować.

Piwnica Givenchy to najfajniejszy sklep z winem w jakim byłem. Morda mi się cieszy jak tam wchodze, jak tam idę, jak wracam. Nie znam francuskiego, rozmwiamy po polsku, czasami po angielsku. Byłem kilka razy, a czuję się jakbym był stałym klientem. Średnio mnie to całe biodynamo obchodzi, człowiek w tej piwnicy jest ważny. Rozmowa jest świetna, mógłbym tam pół dnia siedzieć, albo cały dzień, chyba bym jednak nie nocował. Fajnie jest powiedzieć Panu Filipowi, że jakieś wino mi smakowało, pogadać o nim, fajnie powiedzieć, że nie smakowało, też można pogadać. Nikt mi niczego nie wciska, nie robi (fałszywych) promocji, nie przekonuję, że będzie mi smakowało. Muszę tam częściej wpadać.